piątek, 29 września 2017

Yankee Candle Warm Cashmere - miłość od pierwszego powąchania

Yankee Candle Warm Cashmere - miłość od pierwszego powąchania

Jeszcze niedawno nie byłam fanką zapachów typu "otulacz". Wszystkie wąchane przeze mnie warianty zapachowe, takie jak chociażby Cashmere & Cocoa od Kringle Candle, które rozkochały w sobie miliony, nie miały dla mnie w sobie nic ciekawego. Uważałam je za mdłe i mało przyjemne. I pewnego dnia wszystko zmieniło się jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Postanowiłam przetestować kilka zapachów, żeby móc dodać obiektywny post na Fanpage'u Drogerii, z którą współpracuję. Nagle te zapachy krzyczały do mnie, mówiły "weź mnie ze sobą", wprowadzały mnie w cudownie jesienny nastrój.

Razem z nimi w moim domu nastała ukochana przeze mnie jesień.


Jak tylko przeczytałam na jednym z blogów recenzję wosku Yankee Candle Warm Cashmere, za którą swoją drogą cholernie dziękuję, wiedziałam, że muszę go mieć. Skusiła mnie już sama sweterkowa naklejka i kolor, taki idealnie otulający i ciepły. Swój wosk dostałam w prezencie od przyjaciółki, z którą regularnie wymieniam listy i przy tej okazji obdarowujemy się też prezentami. Byłam zachwycona!

Co o wosku mówi Producent? W zasadzie niewiele:

"Otul się luksusem wyciszających nut drzewa sandałowego i egzotycznej paczuli". 

Zacznę od tego, że nie wiem, jakie konkretnie nuty ja w nim wyczuwam. Dla mnie pachnie włochatym i mięciutkim sweterkiem mojej mamy, który nosiła kiedy byłam dzieckiem. Zapach perfum, wnikający w kaszmir, pachniał właśnie tak. Wydaje mi się, że czuję w nim jakiś krem - ale nie taki idealnie waniliowy, po prostu zapach kremowy, połączony być może z pudrem?
Zapach na pewno ciężko jest opisać. Jednakże zdecydowanie kojarzy się z jesienno-zimowymi swetrami, z ciepłym kocem, pod którym wylegujemy się w chłodne wieczory. Jest domowy, kremowy i przyjemnie mdły, jeżeli wiecie, co mam na myśli.

Zdecydowanie jest między nami miłość!

środa, 27 września 2017

Naturalne Glinki Nacomi - 4 strony pielęgnacji skóry

Naturalne Glinki Nacomi - 4 strony pielęgnacji skóry


Glinki kosmetyczne stały się pożądanym elementem współczesnej pielęgnacji twarzy, ciała i włosów. Glinka to minerał, który oczyszcza skórę z nadmiaru sebum i pozostałości makijażu oraz wspomaga procesy regeneracji i odnowy naskórka.

Dziś chcę pokazać wam zestaw glinek od marki Nacomi, które zaspokajają potrzeby każdego rodzaju skóry. Z każdej z nich możemy przygotować maski idealne.

Jak to zrobić? I jak ja wykorzystuję każdą z tych glinek? Zapraszam na zapoznanie się z moimi doświadczeniami :)


Glinka biała jest najłagodniejszą glinką na rynku, dlatego będzie idealna nawet dla bardzo wrażliwej skóry. Sama taką mam, więc sprawdziłam na sobie. Glinka ta ma za zadanie złagodzić stany zapalne i wszelkiego rodzaju podrażnienia skóry. Dlatego właśnie uwielbiam łączyć ją z żelem aloesowym. Żeby jednak uzyskać idealną konsystencję, żel najpierw dokładnie rozrabiam z wodą mineralną lub naturalnym hydrolatem roślinnym - często wybieram lawendowy, bo na moją skórę działa naprawdę zbawiennie w przypadku niepożądanych "wydarzeń" na twarzy. Kiedy uzyskam płynną konsystencję mieszanki, dodaję ją do glinki i mieszam do momentu powstania konsystencji maski. Nakładam ją na twarz na około 10-15 minut i co jakiś czas spryskuję twarz użytym hydrolatem, żeby nie dopuścić do zaschnięcia maski. Robię tak w przypadku każdej glinki - PAMIĘTAJCIE, ŻE WYSCHNIĘTA GLINKA TRACI SWOJE WŁAŚCIWOŚCI!
Po użyciu tak przygotowanej maski moja skóra jest wyraźnie ukojona i oczyszczona. Przygotowanie jej 2 razy w tygodniu wpływa na przyspieszone gojenie się stanów zapalnych i znikanie objawów uczuleń.


Glinka zielona przeznaczona jest dla skóry tłustej, mieszanej i trądzikowej. Używam jej do masek do twarzy kiedy na mojej skórze pojawia się mnóstwo zaskórników, a skóra robi się przez to jeszcze bardziej tłusta. Rozrabiam ją z hydrolatem rozmarynowym, który często przedstawiany jest jako kosmetyk pomocny przy walce z łupieżem. A dlaczego jest w tym świetny? Bo świetnie usuwa sebum! Połączenie go z glinką zieloną jest więc idealne :)
Glinkę zieloną stosuję również do peelingu głowy, którym zainteresowała mnie cudowna Kinga z bloga malezyciee.blogspot.com, za co jej bardzo dziękuję.

Jaki mam przepis na peeling głowy?
W misce przygotowuję mieszankę ulubionej maski do włosów z olejkiem migdałowym i żelem aloesowym. Mieszankę wmasowuję w skórę głowy, po czym "dokładam" glinkę zieloną. Jest ona tępa, więc ciężko się rozprowadza, ale radzę sobie. Maskę z glinką pozostawiam na skórze głowy około 10-15 minut, po czym myję włosy. Przy regularnym stosowaniu zauważyłam, że moja skóra jest bardziej gładka, że łatwiej jest mi się pozbyć resztek po suchym szamponie i że moje włosy dłużej pozostają świeże. To naprawdę moje odkrycie!


Glinka czerwona idealna jest dla cery naczynkowej i skłonnej do pojawiania się wyprysków. Ja nie mam problemu z naczynkami na twarzy, dlatego tę glinkę do twarzy stosuję niezwykle rzadko - zawsze wtedy, kiedy zaskórniki powodują zaczerwienienie się czoła. Lubię ją wtedy rozrobić z wodą różaną, która łagodzi u mnie tego typu przebarwienia.
Glinkę czerwoną stosuję jednak jako bazę maski do ciała. Z naczynkami w pewnym wieku zaczęłam mieć problem na udach i na zgięciu kolan z tyłu. Latem nie wygląda to dość ładnie, dlatego tę glinkę rozrabiam z wodą mineralną i nakładam na około 15 minut na miejsca, w których widoczne są naczynka. Nie oczekuję od tej maski cudów, ale choćby minimalnego zmniejszenia widoczności naczynek i tak też się dzieje.


Glinka Ghassoul świetnie oczyszcza, ale jest przy tym łagodna, dlatego nadaje się do każdego rodzaju skóry. Kiedyś przeczytałam, że ten rodzaj glinki jest idealny dla skóry suchej, ale pod warunkiem, że do maski dodamy kilka kropli ulubionego olejku. Moja skóra nie jest sucha, jest tłusta, ale często bywa przesuszona przez niedopasowanie nowych kosmetyków. Wtedy radzę sobie właśnie przy pomocy tej glinki. Rozrabiam ją z ulubionym hydrolatem i dodaję kilka kropelek olejku awokado. Skóra staje się oczyszczona, a suche skórki znikają. Polecam tę maskę wszystkim borykającym się z suchą lub przesuszoną skórą!

Wiecie co? Uwielbiam glinki. Głównie za ich wielofunkcyjność. A wy? Jak ich używacie? Chętnie poznam ich nowe zastosowanie! Dajcie znać w komentarzach :)

poniedziałek, 25 września 2017

Dwa bestsellery urodowe - który z nich warto przeczytać?

Dwa bestsellery urodowe - który z nich warto przeczytać?

Książka "Sekrety urody Koreanek - Elementarz pielęgnacji" znacząco wpłynęła na zmianę moich nawyków pielęgnacyjnych, głównie twarzy. Przeczytałam ją w zeszłym roku i mogę śmiało napisać, że dzięki niej mam piękniejszą i zdrowszą skórę. Dbam o nią każdego dnia, systematycznie stosując najważniejsze dla mnie kroki pielęgnacyjne i nie zaniedbując ich nigdy. Odkąd przeczytałam tę książkę, "nie grzeszę" - to jest NIGDY nie kładę się spać z makijażem, nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach i sytuacjach, ani NIGDY nie odpuszczam żadnego kroku w oczyszczaniu skóry.
Moje absolutne zadowolenie z tej książki spowodowało chęć sięgnięcia po pozycję "Sekrety urody Babuszki - Słowiański elementarz pielęgnacji". Uznałam, że warto porównać obie te książki i być może nauczyć się czegoś więcej i poznać naturalne tajniki dbania o urodę.

Jak wypadły obie pozycje w zestawieniu ich ze sobą? Zapraszam na recenzje!


"Nieskazitelna, promienna cera jest w zasięgu ręki – odkryj, jak to robią Koreanki!
W Europie o skórze mówi się głównie w kontekście problemów: zmarszczek i niedoskonałości cery, które trzeba tuszować grubymi warstwami makijażu. Koreanki od dawna wiedzą, że takie podejście prowadzi donikąd. Ich niezwykła metoda kompleksowej pielęgnacji gwarantuje rewelacyjne efekty.

Charlotte Cho na własnym przykładzie obala mit, że idealna cera Koreanek to efekt dobrych genów i udowadnia, że wszystko zależy od właściwej pielęgnacji. W książce przedstawia kilka prostych, ale niezastąpionych sposobów, by raz na zawsze pożegnać się z niedoskonałościami i zachwycić wszystkich promienną, nieskazitelną cerą.
Zapomnij o starzejących się z godnością Francuzkach i osiągnij koreańską perfekcję. Oczyszczaj, złuszczaj, nawilżaj, regeneruj i lśnij!"

"Sekrety urody Koreanek" to nic innego jak pamiętnik autorki, wzbogacony o tajniki dbania o urodę, głównie o skórę twarzy. W książce znajdziemy wyczerpujące odpowiedzi na pytania, między innymi:
1. Jak oczyszczać skórę i DLACZEGO właśnie w ten sposób?
2. Jak pielęgnować skórę i DLACZEGO właśnie w ten sposób?
3. Na jakie kosmetyki najlepiej stawiać i DLACZEGO?
4. Jakich składników unikać w kosmetykach i DLACZEGO?
5. Jak ocenić, jaki mamy rodzaj cery i jakie kosmetyki będą dla niej najlepsze?

Dla mnie najważniejsze było to, że każdy aspekt został wyczerpująco wytłumaczony. W książce nie znajdziemy jedynie twierdzeń typu: "zawsze używaj kremu nawilżającego". W każdym przypadku jest jeszcze dalsza część: "zawsze używaj kremu nawilżającego, BO...". To bardzo cenne.




W książce sama treść uzupełniona jest o przydatne rady graficzne, które zapadają w pamięć i pozwalają lepiej zrozumieć dany temat.
Urozmaiceniem jest również podkreślenie, że jakość naszego życia, nasza aktywność, zadowolenie i odpowiednie odżywianie się, również wpływa na nasz wygląd i zdrowie ducha i skóry.

Tą książką jestem zachwycona i cieszę się, że ją przeczytałam. Przydatne jest również wymienienie w jednym z rozdziałów ulubionych marek i produktów autorki, z których wiele przetestowałam i znalazłam kilku swoich ulubieńców. Autorka podkreśla jednak, że nie jest najistotniejsze, aby używać kosmetyków azjatyckich, ale żeby dobierając produkty stosować się do kilku istotnych zasad, których książka nas nauczy.

A co powiem o "Sekretach urody Babuszki?"


"Bo sekret nieprzemijającego piękna leży w naturze!
Czy naprawdę musimy się uczyć dbania o urodę od Francuzek, Hindusek czy Koreanek?
Czas na słowiański elementarz pielęgnacji!
Rosjanki i Ukrainki słyną z urody na całym świecie, ale też potrafią ją pielęgnować. Najwyższy czas wrócić więc do korzeni, posłuchać rad babuszki i przekonać się, że kilka prostych, niedrogich i sprawdzonych metod pielęgnacji ¬idealnie dopasowanych do naszego typu urody pozwoli nam osiągnąć efekty, o jakich zawsze marzyłyśmy.
Raisa Ruder ujawnia genialne w swojej prostocie receptury babuszki przekazywane z pokolenia na pokolenie. Zdradza sposoby na piękną cerę, wyraziste usta czy lśniące włosy, oparte na niedrogich, naturalnych produktach spożywczych, takich jak jajka, mleko, miód, drożdże czy truskawki.
Raz na zawsze pozbądź się więc kompleksów i preparatów pełnych chemii. Skorzystaj z sekretów babuszki, naucz się sama przygotowywać naturalne kosmetyki i zachwycaj urodą"


Ta pozycja, to tak jak w przypadku "Sekretów urody Koreanek", swego rodzaju pamiętnik i spis wspomnień związanych z tytułową "Babuszką" (babcią autorki) i jej pielęgnacją naturalną, którą stosowała na sobie, na rodzinie i na wielu kobietach. Opowieści te podparte są mnóstwem przepisów na naturalne kosmetyki do twarzy, ciała i włosów.

Po wstępie książki byłam nastawiona na poznanie tajników przygotowania naturalnych kosmetyków, głównie masek do twarzy i włosów, z tanich i ogólnodostępnych produktów - to zostało zasugerowane w książce. Moje zdziwienie było ogromne, kiedy w większości przepisów przewijała się raczej mało dostępna papaja, czy kozie mleko i wcale nie tani i nie tak łatwo spotykane (szczególnie w mniejszych miejscowościach) awokado. To mnie troszeczkę zniechęciło, ale nie poddawałam się.
Nie spodobało mi się również to, że często wymieniany był jakiś składnik aktywny (np. soda oczyszczona), a nie było wyjaśnione, DLACZEGO dobrze jest ją stosować.
W książce wyłapałam także kilka błędów - np. opisywana była maseczka do twarzy na bazie marchewki, a w składzie maski nie było marchewki, a truskawki. Z czego mamy więc przygotować tę maskę? Tego się nie dowiemy...



Żeby nie było tak negatywnie, książka ma również kilka plusów ;)

Po pierwsze, przydatny Niezbędnik, dzięki któremu nie musimy buszować po książce, żeby znaleźć konkretny przepis na pożądany kosmetyk. Po drugie, znajdziemy też krótkie, ale rzeczowe "Rady babuszki". Po trzecie, czytając tę książkę upewniłam się, że kilka znanych mi już przepisów faktycznie nie jest wymysłem internautów, czy przekazujących mi je osób, ale faktycznie od lat były stosowane przez kobiety. W książce znalazłam między innymi znane mi już od lat zastosowanie śmietany/jogurtu naturalnego, oliwy z oliwek czy jajka.
Bardzo podobał mi się rozdział, w którym autorka opisała zbawienne właściwości pojedynczych produktów, a nie tylko mieszanek. Dowiemy się między innymi, dlaczego powinnyśmy okładać skórę pomidorem, bananem, ziemniakiem, ogórkiem, czy awokado.

Mimo wszystko stwierdzam, że ta książka nie jest dla mnie. Pomimo świadomości, jak drogocenne są dla naszej skóry i włosów pewne składniki, nie wyobrażam sobie nakładać na włosy majonezu z musztardą czy szorować twarzy pomidorem. Chyba spodziewałam się po książce jednak czegoś innego ;)

Podsumowując: Do mnie bardziej trafiła książka "Sekrety urody Koreanek". Jest rzeczowa i naprawdę uczy, kształtuje świadomość i rozwija. "Sekrety urody Babuszki" trafią do osób, które lubią eksperymentować i nie boją się często ekstremalnych zabiegów. Nie mniej jednak bardzo się cieszę, że mam porównanie i że przeczytałam obie pozycje. Na pewno z każdej z nich wyciągnęłam cenne wnioski - z jednej więcej, z drugiej zdecydowanie mniej, ale rozwój i kilka kroków naprzód to zawsze powód do zadowolenia :)

sobota, 23 września 2017

Płyn lawendowy do twarzy Fitomed - wielofunkcyjny kosmetyk naturalny

Płyn lawendowy do twarzy Fitomed - wielofunkcyjny kosmetyk naturalny


Po przeczytaniu kilku komentarzy pod postem z naturalnym, kosmetycznym niezbędnikiem jesiennym, postanowiłam napisać kompletną recenzję płynu lawendowego do twarzy marki Fitomed. Zaciekawił on wiele z was, dlatego chcę, żebyście poznały go bliżej. Jest to jedno z moich kosmetycznych odkryć tego roku i produkt, bez którego nie wyobrażam już sobie codziennej pielęgnacji twarzy.
Ja swój płyn kupiłam w osiedlowym sklepiku zielarskim, ale kosmetyki tej marki dostępne są stacjonarnie w sklepie FioTeka w Warszawie oraz w sklepie internetowym FitoTeka.

Co o produkcie mówi Producent?
Składniki aktywne: aromatyczna woda lawendowa (20%), olejek lawendowy, olejek cytrynowy, alantoina, d-pantenol.
Działanie: płyn lawendowy o świeżym zapachu jest idealnym środkiem do "ożywienia" skóry zmęczonej. W stosowaniu zewnętrznym poprawia ukrwienie naskórka i nadaje mu ładny kolor. Cera nabiera zdrowego połysku, staje się gładka, jędrna i elastyczna.
Przeznaczenie: do cery suchej, mieszanej, zmęczonej. Polecany również do nawilżenia twarzy osobom pracującym przy komputerach oraz w klimatyzowanych pomieszczeniach.
Właściwości: płyn lawendowy można stosować na makijaż.
Sposób użycia: zamknąć oczy, rozpylić płyn na twarzy. Zostawić do wchłonięcia lub osuszyć chusteczką.
Skład oceniam bardzo dobrze. Płyn powstaje na bazie wody, ale woda lawendowa stanowi wysoki procent zawartości, co bardzo cieszy. Na plus działa również zawartość olejków, dzięki którym ten kosmetyk naprawdę staje się produktem wielofunkcyjnym. W płynie zapach lawendy jest bardzo dobrze wyczuwalny i jak najbardziej naturalny. Butelka jest przezroczysta - to płyn jest niebiesko-fioletowy. Bardzo to lubię, bo jak już pewnie zauważyłyście, zwracam uwagę na estetyczny wygląd opakowań i samych produktów. Liczy się jednak również wygoda w użytkowaniu i tutaj płyn ponownie zasługuje na pochwałę. Atomizer świetnie rozpyla płyn, racząc nas nie zbyt mokrą, cudowną mgiełką. Dzięki temu bardzo szybko się wchłania, nie pozostawiając na twarzy mokrego filmu.
Ja płynu używam głównie na dwa sposoby:
1. Jako toniku do twarzy. Spryskuję nim skórę po jej dokładnym oczyszczeniu, zarówno rano jak i wieczorem. Nigdy nie wycieram twarzy. Pozwalam płynowi się wchłonąć lub przy braku czasu po prostu go wklepuję w skórę. Staje się ona odświeżona, miękka, gładka i już wstępnie nawilżona. To cudowne uczucie!
2. Jako produktu do rozrobienia glinki. Płyn lawendowy Fitomed nadaje się do tego idealnie! Maski na bazie glinki i tego produktu mają świetne działanie, a po ich wykonaniu skóra jest czysta i gładka. Wiem, że do tego celu kupię jeszcze kilka produktów Fitomed - zapoznałam się z nimi dokładnie w sklepie internetowym i na pewno trafią do mojego koszyka.
Co zauważyłam po regularnym stosowaniu płynu?
Po pierwsze, moja skóra się wygładziła - mam tutaj na myśli zniknięcie wyprysków oraz spłycenie zmarszczek. Płyn wklepuję również od oczy przed nałożeniem kremu, dlatego działanie przeciwzmarszczkowe i w tej strefie twarzy jest zauważalne. Po drugie, moja skóra w końcu nie jest przesuszona. Mam cerę tłustą, ale skłonną do przesuszeń. Płyn lawendowy zapobiega powstawaniu suchych skórek, co jest rewelacyjne.
Podsumowując, ten kosmetyk to mój zdecydowany must have. Wszystkie obietnice Producenta są jak najbardziej spełnione, a cena w stosunku do jakości jest bardzo niska. Zdecydowanie polecam ten produkt i zachęcam do jego stosowania, szczególnie teraz, gdy jesienią nasza skóra będzie potrzebowała naturalnej i zdecydowanej pielęgnacji.

piątek, 22 września 2017

Jesienny niezbędnik kosmetyków naturalnych

Jesienny niezbędnik kosmetyków naturalnych

Lubicie kosmetyki z naturalnym składem? Ja bardzo! Właśnie dlatego postanowiłam pokazać wam mój naturalny niezbędnik na jesień. Nie ma tutaj wszystkich kosmetyków, których używam na co dzień, ale wybrałam w większości te wielofunkcyjne, których używam na kilka sposobów.
Nie byłabym sobą gdybym nie podkreśliła, że na zdjęciu brakuje w zasadzie najważniejszego elementu mojego codziennego oczyszczania twarzy, ale nie jest to najpiękniejszy produkt do fotografowania - naturalne, wytwarzane na zimno, mydło do mycia twarzy "Czarne na Białym" z mojego ukochanego sklepu internetowego Lawendowa Farma <3 Jest to mydło na bazie zmydlonego oleju kokosowego, z wiórami mydła z węglem aktywowanym. Od lat jest to mój numer 1!

A co pokazałam na zdjęciu? Zapraszam na zapoznanie się z tymi cudownościami :)


Płyn lawendowy do twarzy marki Fitomed kupiłam w sklepie zielarskim za 15 zł. Nie jest to czysty hydrolat, bo powstaje jedynie na bazie wody lawendowej, ale działanie ma cudowne. Spryskuję nim twarz po oczyszczeniu - zastępuje mi tonik - oraz rozrabiam z nim glinki i mam naturalne maski do twarzy. Ten płyn widocznie odświeża skórę, wygładza ją i walczy z wypryskami. Odkąd go używam, mam naprawdę piękną skórę!


Żel aloesowy Holika Holika to produkt, którego chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Dzięki zbawiennym właściwościom aloesu stosuję go na wiele sposobów: jako krem do twarzy, jako baza masek do twarzy, jako produkt łagodzący podrażnienia po goleniu, jako baza masek do włosów i peelingów do skóry głowy. Uwielbiam ten produkt właśnie za jego wszechstronność w stosowaniu, za zapach, konsystencję i za działanie. Nie wyobrażam sobie mojej codziennej pielęgnacji bez niego.


Peeling do stóp Nacomi kupiłam w Drogerii Jasmin, w asortymencie której od pewnego czasu znajdziemy miniatury produktów. Jako, że peeling stóp wykonuję niezwykle rzadko, ta pojemność wydaje się być idealna - a cena 3,99 zł jeszcze bardziej zachęca. Muszę wam powiedzieć, że to rewelacyjny produkt! Ma konsystencję gęstej pasty, ale dzięki olejkom, które scalają drobinki cukru, fantastycznie wmasowuje się w skórę, złuszczając martwy naskórek i idealnie nawilżając całą masowaną powierzchnię. Do tego ten cudowny zapach zielonej herbaty... Musicie go spróbować!

Mydło w płynie YOPE o zapachu Wanilia & Cynamon może być stosowane również jako żel pod prysznic. Ja używam go do mycia rąk i do czyszczenia Beauty Blendera. W tej roli sprawdza się fantastycznie! A zapach? Jest idealny na jesień <3


Krem do rąk Biolove do cudo nad cuda! Tak piękny zapach w kosmetykach zdarza się naprawdę niezwykle rzadko. Mam tutaj na myśli głównie idealne odwzorowanie zapachu, który ma nam przychodzić na myśl podczas stosowania. Brownie z pomarańczą - czyż to nie brzmi smakowicie? Brzmi, a jak pachnie! Ma się ochotę zjeść ten krem, ale nie róbcie tego. Ma on świetne działanie - rewelacyjnie nawilża dłonie, więc szkoda by było z tego nie skorzystać ;)
Ciekawostka: Wiedziałyście, że marka Biolove to ta sama marka co Nacomi? ;)

Pomadka peelingująca Sylveco to mój zdecydowany must have. Uwielbiam w niej to, że nie muszę taplać się w peelingu, żeby usunąć z ust suche skórki. Wystarczy po prostu nałożyć pomadkę i pocierać wargi jedna o drugą - cukier trzcinowy świetnie pracuje, długo pozostaje na miejscu nie rozpuszczając się, a usta robią się gładkie, miękkie i nawilżone. Teraz przebieram nóżkami na myśl o testach nowej wersji miętowej <3


Tymiankowy żel do mycia twarzy Sylveco to kolejny, zaraz po płynie lawendowym Fitomed, produkt, który pomógł mi wygładzić moją skórę i pozbyć się wyprysków. Jest niezwykle delikatny dla skóry, świetnie myje i nawilża. Jego naturalny skład nie podrażnia i nie wywołuje uczuleń. Jedynym minusem jest dla mnie fakt, że żel się nie pieni. Ja bardzo lubię i cenię ten efekt. Zapach żelu na pewno nie każdemu przypadnie do gustu, ale mi osobiście nie przeszkadza - to zdecydowanie czysty tymianek :) Jestem pozytywnie zaskoczona tym produktem!

 

Bez zielonej glinki Nature Queen nie wyobrażam już sobie mojej pielęgnacji. Maski glinkowe wykonuję regularnie - glinkę mieszam z płynem lawendowym, wodą różaną lub mieszanką wody z żelem aloesowym. Świetnie oczyszcza, matowi i wygładza skórę. Działa też trochę jak peeling, dlatego skóra po jej użyciu jest naprawdę oczyszczona. No właśnie. Działa jak peeling. Dlatego właśnie jest idealna do peelingu skóry głowy! Dowiedziałam się o tym dość niedawno i oszalałam na tym punkcie <3 Nie chcę jednak wszystkiego zdradzać, bo szykuję powoli oddzielny post na ten temat. Tak więc Stay Tuned! :)


czwartek, 21 września 2017

Dziecko w ciele kobiety - miłość do kolorowych skarpet

Dziecko w ciele kobiety - miłość do kolorowych skarpet

Macie w sobie jakąś cechę, która sprawia, że mimo iż jesteście już dawno dorosłe, przemawia przez was dziecięca radość? U mnie nie są to tylko kosmetyki w kolorowych opakowaniach, ale również wielobarwne, zabawne skarpety. Uwielbiam je! Na zakupach zawsze skręcam w alejkę ze skarpetami, piszczę, oglądam, dotykam, przytulam i... kupuję! Nie jestem jedną z tych osób, która uważa, że kupienie skarpet na prezent to jeden z najbardziej obciachowych pomysłów. Ja uwielbiam je dostawać. Jest to coś, z czego zawsze będę zadowolona.



Najbardziej lubię skarpety półdługie i długie. Stopki noszę tylko latem. W swojej kolekcji posiadam skarpety z postaciami z bajek (m.in. Minionki), ze zwierzętami (króliki, miśki, flamingi), z owocami i innym jedzeniem. Uwielbiam oglądać zdjęcia skarpet na innych blogach - zobaczcie jakie cuda w Primarku kupiła Agata z bloga Jednafiga <3 Jestem zakochana!

Gdzie kupuję, jeśli nie dostaję skarpet w prezencie?

Przede wszystkim w sieciówkach. Piękne skarpety można znaleźć między innymi w SinSay, H&M, New Yorker.
Polecam również sklepy internetowe - Yeah Bunny, Take Shop. W Take Shop są tak cudne skarpetki, że rozpływam się na sam widok! W większości pochodzą one jednak z Aliexpress, więc jeśli robicie tam zakupy, to na pewno znajdziecie świetne skarpety w niskiej cenie :)

Dziś u koleżanki z pracy zobaczyłam świetne skarpety, po które muszę pojechać w weekend do Galerii. O ile wytrzymam do weekendu. Kurcze, chyba naprawdę oszalałam! :)

poniedziałek, 18 września 2017

Brzoskwiniowa szczotka do włosów, która pachnie... jabłkiem?

Brzoskwiniowa szczotka do włosów, która pachnie... jabłkiem?

Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że moja dotychczasowa szczotka do włosów powinna zostać wymieniona na nową. Mam jednak "podróżną" wersję Tangle Teezer, więc wiedziałam, że nie muszę się spieszyć z tym zakupem. Wtedy na profilu eKobiecej na Facebooku natrafiłam na post o szczotce Oh K! pachnącej brzoskwiniami. Nie potrafiłam się powstrzymać, kiedy zobaczyłam ten cudowny design. Poza tym, moje włosy zazwyczaj brzydko pachną zaraz po prostowaniu. Pomyślałam, że może pomoże przeczesanie ich tym cudem.

Czy faktycznie pomogło?




Zacznę od tego, że zapach szczotki w ogóle nie przypominał mi brzoskwini, a klasyczne zielone jabłuszko. Otrzymałam potwierdzenie od innej osoby posiadającej tę szczotkę, że faktycznie coś w tym jest, bo ona też porównałaby zapach do jabłka. Dla mnie zdecydowanie nie jest to plus, bo bardzo nie lubię jabłkowych nut zapachowych. Nie mniej jednak sam fakt, że szczotka wydziela zapach, był imponujący. Moje włosy po wyprostowaniu zazwyczaj naprawdę nieładnie pachną - szczotka radziła sobie z tym bardzo dobrze. Zapach nie był intensywny, ale maskował ten przypominający lekko spaleniznę. Piszę, że "radziła sobie" dobrze, bo efekt ten był zauważalny przez około 2 tygodnie. Szczotkę mam nieco ponad miesiąc i z zapachu nie zostało prawie nic. Czuć go jedynie przy powąchaniu szczotki. Zapach już się z niej nie wydziela.

Szczotka kosztowała 44,90 zł, więc sporo, ale zdecydowanie poprawia mi humor. Uśmiechnięta buźka, błyszczące policzki i cudowny kształt sprawiają, że czesanie włosów jest jakby przyjemniejsze. Szczotka idealnie pasuje do kształtu dłoni, a wypustki są elastyczne - nie plączą włosów, ani nie sprawiają, że włosy się elektryzują.

Jestem z niej bardzo zadowolona, mimo, iż efekt zapachowy jest jedynie chwilową przyjemnością :)

niedziela, 17 września 2017

Polaroid SNAP - czy warto za tę cenę?

Polaroid SNAP - czy warto za tę cenę?


Chciałabym podzielić się z wami wrażeniami z posiadania aparatu fotograficznego Polaroid SNAP. Ja swój wygrałam w konkursie Tymbark FunBot, gdzie zadaniem było pokazanie swojej paczki przyjaciół i dokończenie zdania konkursowego.
Polaroida SNAP możemy kupić już za około 500 zł.

Czy warto? Zapraszam na moją recenzję.



Aparat wykonany jest z plastiku. Jest bardzo lekki, co niewątpliwie jest plusem. W zestawie znajdziemy również pasek na rękę, kabel USB do ładowania aparatu przy pomocy laptopa lub innego sprzętu oraz mini zestaw 10 sztuk papieru do drukowania zdjęć.
Aparat ma wejście na kartę mikro SD i mniejszą (mieści karty o pojemności max 32 gb) oraz wejście na statyw. Niestety nie ma żadnego podglądu zdjęć. Jak wyszło, dowiemy się dopiero po ich wydrukowaniu.





Papier jest o tyle ciekawy, że wydrukowane zdjęcia są również naklejkami. Kieszeń na papier mieści właśnie 10 sztuk. Wymieniamy je dopiero po wykorzystaniu wszystkich - nie możemy dokładać papieru.
Aparat nie wymaga stosowania tuszu - jest on niejako ukryty właśnie w papierze do druku.

Jaki jest minus? Zdecydowanie cena papieru. 50 sztuk to koszt około 115 zł.
Moim zdaniem taka zabawa na dłuższą metę nie jest tego warta - spójrzmy na jakość zdjęć.





Zdjęcia są malutkie. Są fajnym gadżetem, ale czy niezbędnym? Wychodzą bardzo ciemne. Robiłam je w bardzo słoneczny dzień, nie spodziewałam się aż tak niskiej jakości przy bardzo dobrym świetle naturalnym.
Dwa pierwsze zdjęcia wykonane zostały w klasycznym filtrze kolorowym. Zdjęcie z bańkami jest czarno-białe, a filtr na zdjęciu z młynem nazywany jest "sepią", ale ma z nią niewiele wspólnego. Zdjęcia wychodzą lekko prześwietlone na fioletowo.
Jak widzicie można wybrać zdjęcie z klasyczną ramką bądź pełne.
W aparacie jest również funkcja fotobudki - na papierze wyjdą 4 fotografie. Nie przetestowałam tej funkcji, bo widząc jak ciemne i małe są zdjęcia, nie widziałam sensu. Na pewno w końcu się na to zdecyduję z czystej ciekawości.
Zdjęcie drukuje się od razu po wykonaniu - trwa to około pół minutki. Od razu jest suche, za co duży plus.

Podsumowując, aparat Polaroid SNAP to fajny gadżet, dobrze wykonany, ale moim zdaniem nie warto wydać na niego kilkaset złotych i dokupować tak drogi papier. Wiedząc, jaka jest wielkość i jakość zdjęć, nie zdecydowałabym się na jego zakup.

piątek, 15 września 2017

Maska w płachcie Urban Dollkiss - sprawdź, czy zostałam pandą!

Maska w płachcie Urban Dollkiss - sprawdź, czy zostałam pandą!

Jestem typową sroką, jeżeli w grę wchodzą słodkie i kolorowe opakowania kosmetyków. Tę maskę zobaczyłam w Tk Maxx i wiedziałam, że niezależnie od tego, jakie ma działanie, muszę ją mieć.
Marka Urban Dollkiss nie była mi wcześniej znana, nie ma również zbyt wielu informacji w Internecie na jej temat - mam tutaj na myśli polskie strony i blogi.
Udało mi się jednak znaleźć kilka informacji na temat samej maski - jest to maska, która ma za zadanie ukoić podrażnioną skórę (idealnie!), rozjaśnić ją oraz spłycić zmarszczki, zapewniając nam efekt wygładzenia twarzy. Maseczka jest również głęboko nawilżająca oraz odżywcza, co bardzo mnie cieszy.
Składniki aktywne w masce to: wyciąg z nagietka, z róży i orzecha kokosowego.


Maskę aplikowałam na twarz na 20 minut, zgodnie z zaleceniami Producenta. Płachta była gruba, bardzo elastyczna i świetnie nasączona żelem - to było bardzo miłe zaskoczenie, gdyż zazwyczaj maski nasączone są serum wodnym. Żel sprawił, że maska idealnie przylegała do twarzy. Otwory na oczy były duże, za co ogromny plus. Minusem był zapach - chemiczny. Nie przypominał nic konkretnego, a szkoda. No i oczywiście zawiódł mnie brak nadruku pandy, na który bardzo liczyłam.

Po zdjęciu płachty na twarzy pozostało sporo żelu. Kilka minut zajęło mi jego wklepanie w skórę, ale efekt mnie bardzo zadowolił. Skóra się nie kleiła, była nawilżona i gładka, a zmarszczka pozioma na czole zniknęła - zawsze zwracam na to uwagę i muszę przyznać, że odkąd stosuję maski w płachcie, widocznie się spłyciła.

Maska nie wywołała u mnie uczulenia. Faktycznie ukoiła moją skórę, która od kilku dni była lekko zaczerwieniona w miejscach występowania zaskórników i wyprysków. Jestem z niej bardzo zadowolona, widocznie poprawiła wygląd mojej skóry.

Jej cena to 19,99 zł. Kupiłabym ją ponownie :)

czwartek, 14 września 2017

Kosmetyki do twarzy: Czy warto używać próbek?

Kosmetyki do twarzy: Czy warto używać próbek?

Dziś przemyśleń kilka na temat próbek kosmetyków do oczyszczania i pielęgnacji twarzy. Używacie? Kupujecie, czy dostajecie jako prezent do zakupów? A może same prosicie o próbki w sklepach, drogeriach i aptekach? Ja cenię sobie głównie sklepy internetowe, które do zakupów dorzucają próbki. Dlaczego? Bo łatwiej możemy poznać asortyment danego podmiotu.
Weźmy pod lupę drogerie internetowe "wielkiego" formatu, takie jak Cocolita, Minty Shop, czy eKobieca. W ich zamówieniach nigdy nie znalazłam żadnej próbki. A szkoda, bo asortyment jest tak bogaty, że nigdy nie poznam każdego produktu znajdującego się w poszczególnych kategoriach - a kto wie, może któryś by mnie zainteresował?

Niedawno poszukiwałam idealnego produktu do drugiego etapu oczyszczania twarzy, czyli kosmetyku na bazie wody. Zapoznawałam się z ofertami żeli i pianek. W Internecie trafiłam na piękne Pokemonowe próbki pianek marki Tony Moly. Są one dostępne na eBay'u - stąd też miałam swoje. Zdecydowałam się na zestaw 32 próbek - po 8 z każdego rodzaju:

Pikachu - pianka utrzymująca wilgoć;
Fairi (Charmander) - pianka rozjaśniająca;
Kkobugi (Squirtle) - pianka nawilżająca;
Isanghessi (Bulbasaur) - pianka oczyszczająca pory.

Jedna próbka wystarczyła na jedno użycie - to bardzo praktyczne. Wszystkie miały zbitą konsystencję, świetnie się pieniły i idealnie oczyszczały skórę. Różniły się między sobą zapachami, ale każdy był niesamowicie intensywny - mi najbardziej przypadł do gustu zapach Bulbasaura, bo pachniał zieloną herbatą, którą uwielbiam.

Czy wahałam się przed zamówieniem pełnowymiarowego produktu? NIE :) Bez zastanowienia wybrałam właśnie wersję oczyszczającą pory, bo najlepiej myła skórę i najpiękniej pachniała.


Posiadam już drugie opakowanie tego produktu i szczerze go polecam. Latem kupiłam też wersję z Pikachu, licząc na większe nawodnienie skóry, ale niestety przy dłuższym stosowaniu ta wersja mi nie podpasowała.

Zarówno próbki jak i pełne produkty kupicie na eBay'u.
Jeśli nie macie możliwości zamówić tam pianek, ani nie macie nikogo, kto zrobi to za was, możecie też zamówić je (dwa razy drożej) u pośrednika - Koreański Sekret - KLIK

środa, 13 września 2017

Gdzie kupuję maski w płachcie?

Gdzie kupuję maski w płachcie?

Często zdarza wam się widzieć na Instagramie, czy na blogach świetne i nietuzinkowe maski w płachcie, przy których nie podano źródła zakupu? Pewnie zastanawiacie się wtedy "skąd ona je ma?"
Dzisiaj przychodzę do was z krótkim postem na temat moich najczęstszych zakupów maseczkowych.

1. Tk Maxx - w moim mieście, po dostawie, masek jest do wyboru, do koloru. Najczęściej przewijają się marki: Holika Holika, Tony Moly, Missha, Elizavveca, Mizon. Testy wielu z nich mam już za sobą, dlatego często buszuję w poszukiwaniu nowości. Takim sposobem, podczas ostatnich zakupów, trafiłam na maskę URBAN DOLLKISS z uroczą pandą na opakowaniu oraz na maskę jajeczną W.Lab. Wkrótce pojawi się recenzja obu tych produktów, także zachęcam do obserwowania! :)

2. Douglas - przyznam, że zakupy w tym sklepie zdarzają mi się niezwykle rzadko. Polecam jednak śledzić stronę internetową i fanpage'a na Facebooku, bo często pojawia się promocja "3 za 2", gdzie trzy maski kupujemy w cenie dwóch. Wtedy sięgam po bąbelkujące maski Skin79.

3. eBay - tam maski docierają do nas prosto z Korei (pamiętajcie, aby wybierać sprawdzonych sprzedawców oraz zwracać uwagę na kraj, z którego będą do nas wysłane produkty!). Ceny na stronie pokazywane są w dolarach - są naprawdę o stokroć niższe niż w polskich sklepach internetowych i u pośredników (takich jak np. Koreański Sekret). Ja płacę za zakupy kartą - wystarczy podać niezbędne dane, a system sam przelicza nam koszt zakupów na złotówki i ściąga z konta. To bardzo wygodne. Na zamówienie zazwyczaj czekam od 2 do 3 tygodni.

4. Drogeria Jasmin - kiedy dowiedziałam się, że przedstawiciele handlowi współpracujący z drogerią w moim mieście mają w swojej ofercie koreańskie maski, natychmiast powiedziałam o tym pracownikom sklepu. Poprosiłam o sprowadzanie masek i kilku innych produktów, które poniekąd dzięki mnie, zostały w asortymencie na stałe :) Są to maski Holika Holika, It's Skin i Pilaten.

5. Małe drogerie - w moim mieście niedawno otwarta została Drogeria Laboo, z którą też od pewnego czasu współpracuję. Robię zdjęcia i opisy produktów na oficjalnego fanpage'a na Facebooku. W drogerii tej dostępne są maski Holika Holika, It's Skin, Pilaten, Nature Republic. Na liście produktów możliwych do zamówienia przez drogerię widziałam między innymi marki Missha, SNP, Innisfree. Z tej właśnie drogerii pochodzą dwie maski aloesowe widoczne na zdjęciu, które również niedługo zrecenzuję :)

6. Hebe - tutaj zakupimy m.in. maski marek: Lomi Lomi, Conny, Purederm, 7th Heaven. Nie są to maski z najwyższej półki, ale wiele z nich testowałam i byłam zadowolona. Na uzupełnienie maseczkowych zapasów jak najbardziej się nadają!


Asortymenty wielu drogerii stacjonarnych oraz sklepów internetowych stale się poszerzają. Wydaje mi się, że maski w płachcie są już coraz częściej dostępne. Osobiście polecam buszowanie w małych sklepikach - tam możemy znaleźć naprawdę mnóstwo perełek :)

wtorek, 12 września 2017

Jak portal Dresscloud pomógł mi w założeniu bloga?

Jak portal Dresscloud pomógł mi w założeniu bloga?

Dziś chcę wam nieco przybliżyć moją przygodę z cudownym portalem Dresscloud. Dlaczego akurat dziś? Bo dziś otrzymałam kolejna paczuszkę będącą swego rodzaju podziękowaniem za moją aktywność.
Dresscloud to miejsce, a raczej społeczność, funkcjonująca w sieci, by pokazywać piękne rzeczy, świetne kosmetyki i styl życia, zawiązując przy tym niesamowite przyjaźnie i otrzymując fantastyczne prezenty za swoją aktywność.
Ja konto na Dresscloud założyłam pod koniec ubiegłego roku. W tym czasie zdążyłam wylicytować dwa wspaniałe zestawy kosmetyków oraz zdobyć jedną nagrodę specjalną w konkursie na Królową Miesiąca.



Dzięki temu portalowi nie tylko zdobyłam cenne nagrody za recenzje produktów, ale także poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi i zdobyłam cenne doświadczenie.
Gdyby nie moje zaangażowanie w rozwój własnego profilu, na pewno nie zawiązałabym współpracy z Drogerią, której pomagam jak tylko potrafię, bo uwielbiam piękne miejsca z potencjałem. Dresscloud to miejsce, które uczy, rozwija i uszczęśliwia. Zapraszam do tego świata. Na pewno nie pożałujecie.

Gdzie byłby teraz mój blog, gdyby nie Dresscloud? Na pewno tylko w mojej głowie.
Copyright © 2016 eddieegger , Blogger